Jak dla mnie, najlepszym elementem tego filmu była piosenka "Sweet Dreams" w wykonaniu Mansona. Jeśli bowiem chodzi o resztę, to jest słabo. Naprawdę słabo.
Sama fabuła wygląda tak, jakby w wyniku burzy mózgów poplątano kilka różnych pomysłów na scenariusz - żona sprasza gości na przyjęcie, facet sprasza innych, dom się włącza i sam z siebie sprasza (bomba...), potem [SPOILER] okazuje się, że każde z dwojga chce swojego dotychczasowego partnera skasować (nieźle im wyszło to kasowanie - dom musiał użyć swojej czarnej magii, żeby w ogóle coś z tego wyszło; gdyby nie on, żadne by drugiego nie załatwiło). Czy też może oni po prostu na jakimś etapie, z użyciem telepatycznych zdolności, przewidzieli, że dom im zrobi taki numer i postanowili to wykorzystać ad hoc... ech, po prostu szkoda gadać. Po pijaku chyba napisano ten scenariusz.
[KONIEC SPOILERÓW]
Na ostrożną pochwałę zasługuje gra aktorska - szczególnie Geoffreya Rusha. Ostrożną, bowiem obecne w tym filmie postaci są w większości irytujące. Nie jest to jednak wina aktorów, tylko scenarzysty - on to bowiem postanowił wymyślić całą tę, iście irytującą gromadkę. Szczególnie wkurzające były ich ciągłe huśtawki nastrojów.
Ale najbardziej mnie denerwowało w tym filmie mniej więcej to samo, co denerwowało mnie podczas oglądania filmu "Bunkier" - to, że scenarzyści, jeszcze zanim film się na dobre rozkręcił, zapomnieli, że to ma być horror. Do jasnej Anielki, jeśli odpalam sobie HORROR, to co, do ciężkiej cholery, mają mnie obchodzić ludzie i ich trywialne problemy? Podziwianie żałosnej parki, z której każde chce się nawzajem zabić, ma mnie niby przestraszyć? Niech się w łeb stukną - najlepiej obuchem siekiery - kretyni, którzy w taki sposób piszą scenariusze horrorów!
Z powyższym wiąże się jeszcze jedna poważna wada tego filmu - taka, że nie straszy. Sceny opisujące żałosne perypetie i wzajemne intrygi państwa Price dostatecznie rozpraszają i rujnują klimat horroru, zaś elementy typowo horrorowe są, że tak powiem, niewysokich lotów. Szczególnie ta czarna smoła na koniec filmu, która wywołała u mnie tylko reakcję dającą się ująć w onomatopei "zieeeew...". I tu zresztą mieliśmy całkiem bezsensowną scenę w postaci poświęcenia Price'a - przecież to w ogóle nie pasuje do tej postaci.
DnPW jest więc jak dla mnie filmem nudnym, irytującym i kompletnie niestrasznym. Jak dla mnie, 3/10 to i tak za dużo. Jeśli miałbym odpalić ten film ponownie, to chyba tylko po to, aby znowu posłuchać Mansona.
nic dodać nic ująć- "Sweet Dreams"-to jedyny dobry moment tego filmu. Tak dokładnie sobie pomyślałam, kiedy przypadkiem trafiłam na ten film w tvn7
zgadzam się. Na tą super "straszną" zjawę napuściłabym najchętniej Vanish, bo drażniła moje estetyczne instynkty. Potencjał ex-psychiatryka można było o wiele lepiej wykorzystać, zamiast poświęcać go na perypetie nieudanego małżeństwa. I fakt - piosenka była jedyną mocną stroną tego filmu.
Jako horror się nie sprawdza, jako rozrywka owszem :] Właśnie obejrzałam w telewizji, nawet nie wiedziałam że to miał być horror (dedukowałam, że parodia) i bawiłam się świetnie. Tak właśnie sądziłam, że to musi być remake czegoś super starego - retro fabuła, postaci z prastarych stereotypów... a tu nagle Sweet Dreams, wisienka na torcie :) Twórcy mieli do tego filmu najwyraźniej tyle samo dystansu co ja.
Bez przesady. "Sweet Dreams" to świetny utwór, ale żeby zaraz filmowi siódemkę za niego dawać?